Oczywiście, że wzięłam komputer.

Oczywiście, że zaplanowałam, by nadrobić to, na co nie starczyło mi czasu w grudniowym domykaniu roku i styczniowych próbach nabrania rozpędu.

Oczywiście, że postawiłam sobie wiele zadań.

Te z obszaru: „Wszystkie-teksty-których-nie napisałam”

i te z półki „Jak-zadbać-o-siebie-najlepiej”.

Plany na długie spacery, saunę, jogę i wszystkie formy aktywności fizycznej

Przy jednoczesnym sprężeniu intelektualnym i twórczym.

I zamiarze wyspania się po wszystkie czasy.

Pakowałam walizkę z napięciem.

Co jeszcze zabrać?

 

Ile książek?

Czy powieści czy raczej naukowe?

Czy brać matę do jogi?

Okularki do pływania?

Buty do joggingu?

Czapkę do morsowania?

Tylko dres, a może też elegancką koszulę?

 

Im więcej rzeczy wypełniało mój bagaż, tym bardziej rósł też niepokój.

I lista potencjalnych przyjemności i chęci, które coraz bardziej ciążyły w kierunku obowiązków i powinności.

Przypomniały mi się przestrogi krytyczek późnego kapitalizmu.

Nawet odpoczynek może stać się reżimem.

Nawet wytchnienie – wewnętrznym wyścigiem o najlepiej wykorzystany czas.

Uratował mnie, na początek, opóźniający się pociąg.

Na dworzec Warszawa Centralna dotarłam na styk (żeby jeszcze przed wyjazdem spędzić czas z dziećmi, niejako zapracować tym dobrym macierzyńskim wykonem, na kilka wolnych dni).

Rozglądając się po hali głównej omiatałam wzrokiem pasażerów.

„Czy ktoś tu orientuje się, jak bardzo WOLNY czas czeka mnie niebawem?”

 

Pikselowy szlaczek rozmazany tuż pod nazwą mojego pociągu nie zwiastował niczego przyjemnego.

30 minut opóźnienia.

Mój rozczarowany mózg od razu zaczął szukać pozytywności.

W końcu to rezydencja, czas darowany.

Warto go spędzić konstruktywnie, z korzyścią.

Skoro już nie pracuję, skoro pozwoliłam sobie na identyfikację śladów zmęczenia,

To niechże będzie przyjemnie i dobrze.

 

Spóźniony pociąg. Nic nie szkodzi – pomyślałam.

Usiądę w kawiarni. Obejrzę serial. Pogapię się na ludzi.

To już będzie część rezydencji. Kontemplacja dworca. Może napisze potem opowiadanie.

Jak na złość w kawiarniach miejsc nie było, a czas opóźnienia wzrastał, bez zapowiedzi i bez przewidywania, co 10 minut.

Snułam się bez celu, próbując pielęgnować w sobie stan wdzięczności i otwartego zaciekawienia.

Ale bolała mnie ręka od ciągnięcia walizki. Robiło się zimno. Oblałam się kawą.

 

W końcu przyjechał. Pociąg z południa, sunący w stronę Trójmiasta.

Przywiózł ze sobą bryły, fantazyjnie uczepionego do podwozia, śniegu.

Zwisające sople i białe sześciany.

Znak innego świata, tej prawdziwej zimy.

Natura, która wywraca na nice plany dojazdowe.

 

W trakcie mojej rezydencji wielokrotnie to właśnie pogoda i natura zmieniały moje plany, konsekwentnie i cierpliwie wytrącając mnie z coraz to nowych kolein i zamiarów.

W Sopocie przywitał mnie sztorm.

Wiało okrutnie, szum słychać było niemal od pierwszych chwil, już na dworcu.

Prowadził mnie bezbłędnie ku linii brzegu, ku hotelowi.

Telefon z nawigacją GPS dawno stracił baterię.

Pociąg oprócz 125 minut czasu rozkładowego stracił także zasilanie prądu.

Kiedy wyłonił się on, Grand Hotel, zrozumiałam.

To właśnie ten budynek miał być głównym narzędziem rezydencyjnym.

Głównym sposobem na zmianę planów, przyzwyczajeń.

Na porzucanie założeń.

Naciągnęłam mocniej na głowę kaptur i ruszyłam po brukowanym podjeździe w stronę wejścia.

Pierwsze pytanie jakie usłyszałam na recepcji, było ostatnim jakiego się spodziewałam.

Przywitał mnie consiegere. O tym, że tak nazywa się ta funkcja dowiedziałam się dopiero trzeciego dnia, gdy zaproponowano nam wycieczkę bo zakamarkach budynku okraszona opowieściami o kasynie, wielkich balach i Hitlerze oglądającym z balkonu kapitulacje Helu. Przedstawiciel hotelowej obsługi, którego umieściłabym gdzieś pomiędzy lokajem, kamerdynerem i osobistym asystentem do spraw planowania idealnego pobytu a obdarzył mnie delikatnym i szarmanckim uśmiechem i zapytał:

Czy ma pani już w głowie alfabet swojego wypoczynku?

Nie miałam.

Miałam instrukcje, jak odebrać klucze.

Zmęczone od ciągnięcia walizki ręce. I trochę zawrotów głowy od sztormu i błyszczących w holu lampek. Czułam się jak Kevin sam w Nowym Jorku w tej scenie, w której wkracza do najlepszego hotelu w mieście ściskając kartę kredytową ojca. Jak się okazało mi karta nie była potrzebna.

Wszystko zostało zapewnione.

Jedyne, co należało do mnie, to ułożyć alfabet tego doświadczenia.

Nie stało się to szybko.

Potrzebowałam miesiąca, by kolejne litery wypełniały się znaczeniami.

Oto, w jaką konstelację się ułożyły.

ALFABET REZYDENCJI

A jak Atrakcyjność. Po początkowej mobilizacji – by w trakcie rezydencji zrobić wszystko o czym w codzienności nie mam czasu nawet pomyśleć – postanowiłam zaniechać, poddałam się. Pomyślałam sobie – nie musi być atrakcyjnie. Spróbuję płynąć. Czasem robić coś produktywnego i ważnego dla siebie w kontekście bieżących celów. Czasem po prostu nie wiedzieć. Ufać przyjemności i chwili. Może nawet bumoelować. Nie dążyć do atrakcji.

B jak Bransoletka. To ważna dla mnie, buddyjska mala, którą dostałam od wyjątkowego przyjaciela i którą noszę na nadgarstku jako znak naszej więzi i moich egzystencjalnych poszukiwań. W trakcie wyprawy na gdyński klif (o czym będzie przy literze K) zahaczyłam nią o gałąź. Wystrzeliła w powietrze i poszybowała w stronę morza. Przerażona, zdołałam schwycić w głowie jedną myśl – zachętę do zawalczenia o tę ważną dla mnie pamiątkę. O jakąś część mnie. Zaczęłam zbiegać po zsuwającym się zboczu, wiedząc, że nie jest to ani bezpieczne dla mnie, ani dobre dla klifu. Na samym brzegu, dostrzegłam lśniące kamyki mali w piasku, wbiegłam w butach. Zmroziło mi czubki palców a fala prawie wyciągnęła z dłoni bransoletkę. Ale udało się. Wracałam 5 kilometrów z przemoczonymi stopami. To wypełniło mój dzień. Myślenie o stratach, walce, o farcie, lekkości, determinacji i przygodzie. O tym, jak ich konstelacje potrzebne są, gdy tworzymy więzi, gdy w pracy i życiu kreujemy nowe konstelacje. Swoich myśli, emocji, wartości, rozwiązań.

C jak Ciało, które było jednym z głównych tematów tego czasu. Dałam mu więcej oddychać. Trochę je rozpieściłam. Karmiłam dobrze, nie martwiąc się, że nagromadzi zapasy. Wsłuchiwałam się w nie bez oceniania. Nie forsowałam go, nawet pozwoliłam sobie na porzucenie mobilizacji i sprężystości. Myślałam o nim z czułością, także o jego zmienianiu się, starzeniu, przekształcaniu. Dotarło do mnie, że to prawdopodobnie będzie wiele tracić w następnych latach i że to pierwszy raz, gdy pozwalam sobie na refleksje o tym.

D jak Dostawanie różnych rzeczy.  W trakcie rezydencji było to prawdziwie transformacyjne, nawet terapeutyczne. To, że mogłam czerpać, nie przejmować się tym, co zjem, czy będę mieć wodę do picia i porządek w pokoju. A przede wszystkim to, że dostałam czas. Dla siebie, na rozgoszczenie się w perspektywie swoich planów, dylematów, potrzeb. D to też dziki. Spotkałam je na klifie. Nie bałam się. Stałam obserwując jak ryją w ziemi. Czułam się częścią międzygatunkowej wspólnoty tego miejsca. Wcale nie najważniejszą.

E jak Ekran. Nacieszyłam się nim oglądając spektakle na VOD. Nie planowałam tego, ale była to luksusowa przyjemność rozgoszczenia się w pościeli i oglądania najlepszych przedstawień ostatnich lat. Niby blisko pracy, ale jakoś swobodnie.

F jak Fantazja. Juz zapomniałam, że żeby mieć z nią kontakt, to trzeba dawać sobie puste przebiegi. Udało się. Moja wyobraźnia pracowała przez ten tydzień jak szalona. Większość pomysłów pewnie się do niczego nie przyda. Ale to było miłe i ciekawe, móc dać im się niespiesznie rodzić.

G jak Gallup. Nie wierzyłam w to narzędzie. Nie lubię psychometrii. W ramach rezydencji Goyki Art Inkubator (także na G) zaoferował wykonanie testu i konsultacje z Bartkiem Frąckowiakiem. Jego wrażliwość (Bartka, nie Gallupa) i umiejętność pogłębionej interpretacji nadała sens i wartość tym wynikom. Dowiedziałam się o sobie rzeczy, które niby już przeczuwałam, a nawet częściowo miałam szczegółowo nazwane, jednak w tym momencie życia, w tej konstelacji ich przypomnienie lub pokazanie w inny sposób okazało się wzmacniające i kierunkujące. Podobnie jak sam fakt, że warto korzystać ze wsparcia i rozmowy z inną osobą, znającą specyfikę pracy w kulturze. I że bardzo w tym sektorze potrzebujemy siebie i swoich odzwierciedleń.

H jak Hostowie sali. Prezentujący nieco staroświecką elegancję kelnerzy w hotelowej restauracji. Nienaganni w manierach, dowcipni, dyskretni w swojej obecności. Już pierwszego dnia, przychodząc na śniadanie wczesnym rankiem zaczęłam z nimi gawędzić. Zapytali, kim jestem – ucieszyło mnie, gdy jako powód tego pytania podali swoje odmienne wrażenie, niż to, które towarzyszy im przy obsłudze gości biznesowych lub dyplomatycznych. Odbyliśmy wiele serdecznych wymian. Opowiadali o swojej pracy. O jej niezwykłym przywileju, którym określają możliwość kontaktu z najróżniejszymi osobami. Fascynowało mnie zaangażowanie z jakim podawali jajka po benedyktyńsku i zachwalali bezglutenową tartę. Trochę czasu zajęło mi pozbycie się uporczywych myśli o nierówności sytuacji, w której to ja jestem obsługiwana. Wyrzutów sumienia, które podpowiadały mi argumenty o klasowości czy zbędnym luksusie. Dałam się obsługiwać, rozpieszczać. Podawać sobie. Poczułam, że leczy mnie to, z niechęci do proszenia o lepsze warunki. Była to przyjemność kontaktu z życzliwym człowiekiem.

I. Te literę zostawiam pustą.

J jak Jedzenie. Można by o nim napisać cały esej. Bez wątpienia to, że ktoś mnie karmił pozwoliło mi doświadczyć głębokiego resetu i uruchomić na nowo zasoby twórcze, prasowe, organizacyjne. Bez konieczności myślenia o zakupach, bez troszczenia się o innych, przez chwilę. Z przyjemnością wybierania tego, na co mam teraz ochotę. Jajka na wszystkie sposoby. Wegańskie sery. Powolne picie kawy z widokiem wstającego słońca. Samotne wyprawy do sopockich knajp, fundowane przez rezydencyjny program. Ryby, których zazwyczaj nie jem. Jarmuż. Frytki. Opiekane ziemniaki. Pyszna pizza. Niezwykła opcja by siedzieć przy stoliku długo, ze sobą samą, jak na randce. Z zeszytem do zapisków, z książką do czytania, ze słuchawkami na uszach. Z niczym. Bez celu. Z przyzwoleniem na pusty wzrok i na to by zapomnieć, która jest godzina i nie pójść na planowaną sesję jogi.

K jak Klif. Byłam na nim trzy razy. Pieszo. Za pierwszym razem, gdy wspięłam się na najwyższy punkt, zaparło mi dech w piersiach. Wyszło słońce. Oświetliło brzegi i na chwilę użyczyło wodzie błękitu, niemal lazuru. Poczułam się absolutnie szczęśliwa. Naiwny, chwilowy stan połączenia ze światem. Myśl, że nie chciałabym być nigdzie indziej na świecie. Długie patrzenie w wodę, w horyzont. Ziemia wielu kolorów, niebo.

L jak Lenistwo. W języku polskim ma pejoratywny wydźwięk. Po czasie spędzonym w Sopocie życzyłabym każdej osobie, która na codzień pracuje twórczo, pracuje w kulturze, pracuje na rzecz innych – a szczególnie, jeśli do tego wszystkiego jest matką – by doświadczyła lenistwa.

Ł jak Łóżko które, w pokoju hotelowym było ogromne. Postanowiłam spać na nim we wszystkich możliwych pozycjach. Moje ciało uwielbiało jego rozmiar, jego gotowość do pochłaniania mnie w całości, bez wystających pięt i palców rąk. Materace były za miękkie. Zajęło mi dwie noce, by poprosić o ich zmianę, mimo że zachęta do tego była wypisana w powitalnym liście od obsługi. Nie chciałam robić kłopotu. Ale, gdy ostatecznie to zrobiłam, poczułam wielką ulgę. I przekonanie, że czasem jest ok zawracać komuś głowę. Zwłaszcza, jeśli to praca, która po prostu może być wykonana. Ale pewnie nie tylko.

M jak Mewy i morze. Moi ulubieni towarzysze spacerów. Właściwie wystarczyło, że byli. M jak mama. Mogłam nie być nią aktywnie przez tydzień, a zarazem być nią po swojemu, daleko od dzieci, inaczej niż zwykle. To dało mi dużo ciepła, świeżości, tęsknoty. Dobrego powrotu. Szansy na bycie mamą siebie samej przez chwilę. Swoich planów, zamiarów, projektów, marzeń.

N jak Notatka z rezydencji. Po przyjeździe wpadłam w wir pracy. Myślałam, że to będzie trudne i przykre doświadczenie, ze względu na bolesną konieczność odpracowywania tego tygodnia. Ale tak się nie stało. Choć trudno mi było uwierzyć w tę banalną prawdę, to jednak pozwalając na tydzień z dala od obowiązkowej pracy, także twórczej, zrobiłam sobie miejsce na świeżość i energię umożliwiającą potem intensywny wysiłek. Z przyjemnością i chęcią. Jednak notatki z rezydencji nie mogłam zrobić. Czułam, że po prostu potrzebuję dystansu, że ilekroć się do niej zabieram, warszawska rzeczywistość: moja praca, rodzina, relacje, zdrowie domagają się apodyktycznie uwagi. Postanowiłam skorzystać z mądrości tego czasu i nie cisnąć. Zrobić inaczej niż zwykle. Poprosić o wyrozumiałość, zaryzykować spóźnienie. Dotarło do mnie, że to jedna z lekcji tej rezydencji – nie zawsze być tą, która dowozi i zmierzyć się z taką możliwością, z taką wersją siebie. Jestem szczęśliwa, że ekipa Goyki cierpliwie wytrzymała tę sytuację.

O jak Odpuszczenie. Nie, nie idealne odpuszczenie. Po prostu odpuszczenie. Czasem z braku chęci, czasem na lekko, czasem z wyrzutami sumienia. Po prostu zgoda na to, że nie będzie tak jak planowałam. Pozwolenie na nieidealność tego czasu, na marnowanie, na rozmyślanie.

Na to, by nie pływać i ćwiczyć tyle ile się chciało. Wrócić ze spaceru wcześniej. Nie sprobować wszystkich pyszności.

P jak Pisanie. O tym miał być ten czas przede wszystkim. Chciałam zrobić sobie czas na pisanie książki. Takiej, którą wymyśliłam w trakcie innego programu rezydencyjnego. Robotnice kultury. Książka o pracowaniu. Nie spodziewałam się, że w Sopocie zamiast produktywnego czasu z klawiatura umykającą spod palców będę właściwie o pisaniu… myśleć. Przerabiać w głowie i innych rejestrach swojego doświadczenia to, co mnie przed nim wsytrzymuje. To był dosyć bolesny, choć poruszający i potrzebny proces. Mierzenie się z ograniczeniami bez znieczulenia. Dawanie sobie czasu na to, by płynęły związane z tym emocje, wspomnienia. By odtwarzały się rozmowy i relacje z osobami, które w pisaniu miały wspierać a nie robiły tego. To był czas, by dać im odpływać. Z lekkością. Ostatniego dnia usiadłam do komputera i napisałam 9 stron. Wystarczyło.

R jak Rodzina – piękna była opowieść o historii willi przy Goyki 3. Kamil, jeden z pracowników instytucji uraczył mnie i Malinę smakowitą narracją o dziejach Sopotu i losach właścicieli domu, w którym dziś mieści się Art Inkubator. Ta pozornie niezwiązana z rezydencją historia zasiliła moja wyobraźnię i stała się filtrem patrzenia na miasto. Była soczysta i snuta z pasją. Gościnność instytucji miała swoją ważną odsłonę właśnie w trakcie tego oprowadzania.

S jak Sauna. Nastawiałam się na długie seanse. Poszłam tylko dwa razy. Nie żałowałam. Uznałam, że może mi się nie chcieć.

T jak Troska. Doświadczyłam jej w praktyce. W samym sercu tej rezydencji. Od obsługi hotelu, od ekipy Goyki Art Inkubatora, która darowała mi ten czas. Od Kasi, kuratorki rezydencji. Także wtedy, gdy cierpliwie czekała na ten tekst. Od siebie samej, gdy pozwoliłam sobie na nie bycie produktywną, aktywną, dobrą dla innych. Dużo o niej myślałam. Że nie jest ideą do wieszania na banerze, ale realnie, praktycznie stworzonymi warunkami. Wzięciem współodpowiedzialności za czyjeś możliwości i potrzeby.

U jako Uważność. Przestrojenie się na jej rejestr zajęło mi chwilę. Okazało się, że nawet nie ta formalna praktyka medytacji w pokoju, z dzwonkiem i poduszką (którą wzięłam z domu, by codziennie medytować) jest esencją uważności tego czasu. Raczej te zwykłe chwile zatrzymania. Gdzieś na spacerze, na hotelowych schodach, przy jedzeniu w jednej ze wspaniałych restauracji. W przypatrywaniu się mewom. Momenty ulgi. Nic nie trzeba. Jestem tutaj. W porządku.

W jak Wniosek grantowy. Napisałam. Jeden. Dałam sobie prawo, by też popracować. Ale inaczej niż zwykle. Wolniej, w ciszy, z widokiem na może. Myśląc o tym, że czasem nie chodzi o to w wytchnieniu, by nic nie robić, ale by zmienić warunki brzegowe procesu produkcji. Dać sobie jakąś przyjemność. Inny widok. Wygodniejszą pozycję ciała. Lepsze ramy do działania.

X – jak z Archiwum X. Pod wpływem jednej z czytanych lektur postanowiłam wrócić do mojego ukochanego serialu z dzieciństwa. Oglądanie seriali jest moją rzadką, ale uwielbianą guilty pleasure. Zazwyczaj nie mam na nie czasu. Zazwyczaj próbuje nie dać się wciągnąć. No chyba, że gra w nich Nicole Kidman lub Gillian Anderson. Miłość do tej ostatniej zaczęła się prawie trzy dekady temu, kiedy jako młoda nastolatka oglądałam X Files. Silna i odważna, racjonalna ale podążająca za intuicją. Agentka Scully, która po tym jak wchodzi do ciemnego domu, zostaje postrzelona i oblana kwasem, pada nieprzytomna na ziemię i doznaje porażenia prądem, zapytana przez swego partnera agenta Muldera „Are you ok?”, bez wahania kiwa głową i zaczyna analizować to, co ją spotkało. Obejrzałam jeden odcinek. 1 z 1 sezonu. Największym szokiem była konfrontacja ze wspomnieniem sprzed lat. Scully, która wtedy wydawała mi się dojrzała kobietą teraz wyglądała na młodszą od moich studentek. Wyłączyłam po 20 minutach. Poczułam, że sentymentalna podróż musi się tu zatrzymać. Te kilka scen wystarczyło, by w mojej głowie pojawił się potok refleksji odnośnie przemijania. Scully – Gillian stała sie patronką tego wątku.

Y – tu nic nie ma. Pustki, nicnierobienia i momentów pomiędzy też miałam dużo.

Z jak Złoto. Ta rezydencja to było złoto. Czas na bliskość ze sobą. Czas na pracę, która jest myśleniem, regeneracją. Porzucaniem planu, odpuszczaniem napięcia, by odpocząć najlepiej, napisać błyskotliwe rozdziały książki, stuningować zawodowy plan na cały rok i przetrawić wszystkie zawodowe dylematy. Po prostu przyjemność bycia. W niedoskonałości, niekiedy rozmemłaniu. W pozwoleniu, by ktoś inny się mną zajął.

Dziękuję Goyki Art Inkubator, że staliście się dla mnie tymi innymi. Żywą troską.

AiR Goyki 3 rezydenci/residents
Autor

Rezydenci AiR Goyki 3 / AiR Goyki 3 residents