Czekam na dziki i sztorm, ale ani jedne, ani drugie nie ułatwiają mi sprawy. Ja tu jestem tylko dwa miesiące, ale ani morze, ani dziki nie muszą się spieszyć – o tym myślę, kiedy patrzę w wodę i czekam. Uspokaja mnie równa linia horyzontu. Najchętniej wygumkowałabym przecinki promów, statków i stateczków i wpatrywała się w kreskę odcinającą niebo od morza, zacierającą się o zachodzie słońca, jakby żywioły uzgodniły, że dojdą jednak do porozumienia. W ciągu dnia oddzielone są równo, od linijki, idealnym przecięciem przypominającym, że ludzki chaos zawsze porządkuje natura.
Jesień w pełni, ale sztorm nie zamierza nadejść. Początkowo nie było w tym nic dziwnego: wrzesień to tutaj – nad morzem – wciąż jeszcze wakacje, kuracjusze i kuracjuszki z przyjemnością moczą nogawki, przechadzając się brzegiem, morsy jeszcze nie morsują, bo dla nich za ciepło. Można wyciągnąć się na rozgrzanym piasku i czekać w tej pozycji, niebieskość morza zamieniając na niebieskość nieba.
Aura jednak szybko się zmienia. Wzgórza z Gdynią Orłowem w tle od soczystej zieleni przechodzą w kolorystykę ciemnego brązu przetykanego rudym. Wyglądają, jakby murszały albo obrastały krótkim szczeciniastym futrem. Chce się je pogłaskać. Gdy ściemnieją, pozbawione liści, mnie już tu nie będzie – czekanie w drugiej połowie października zaczyna robić się nerwowe, tymczasem ani dziki, ani sztorm nie chcą, żebym je zobaczyła. Nawet gdy wiatr targa drzewami i pozbawia gałęzie liści, morze pozostaje niewzruszone, jakby woda postanowiła nie zwracać uwagi na niepokój powietrza.
Czekam na dziki i sztorm, ale ani jedne, ani drugie nie ułatwiają mi sprawy. 10 października dostrzegam przez okno mojej pracowni morze. Niebieskawa kreska zaczyna prześwitywać przez coraz mocniej ogołocone korony drzew. Przez ten czas parokrotnie mocno wieje, w różne strony, czasem liście ulatują do góry, przecząc grawitacji, jakby porywała je kosmiczna siła, a nie wiatr. Ale sztorm nie nadchodzi. Woda pozostaje niewzruszona, są dni, gdy nie chce jej się nawet zmarszczyć.
Dziki z kolei wydają się wszechobecne, każdego ranka mijam buchtowiska gorejące jeszcze odorem dzikiego zwierzęcia na Mamuszki, w Parku Południowym, na Goyki – wszędzie. Dziki tu były – mówi ziemia codziennie rano i co pewien czas pokazują się także za dnia spacerowiczom, turystom i mieszkańcom Sopotu przyzwyczajonym do watah oraczy. Podobno nawet psy nie zwracają na nie uwagi, przywykłe do wizyt dzikich świń w mieście. Dziki pokazują się wszystkim, tylko nie mi – dla mnie zostawiają rozkopaną ziemię i trudny do zniesienia zapach niczym stempel, świadectwo pobytu.
W ładnych miejscach ludzie też mają dużą potrzebę zaznaczenia swojej obecności. „Pomost Agaty i Arka” głosi napis czarnym markerem na „małym molo”. „MARIK PYZA OK SZPAK” zostało wyrżnięte na pniu buku w parku na Goyki. Ludzie wieszają kłódki na molo na znak wiecznej miłości, ale wygląda to trochę tak, jakby chcieli zamknąć to, co ładne, w podpisanym kawałku metalu. „To miejsce jest nasze”, głoszą wszystkie te napisy oraz gesty i dają złudne poczucie, że wspomnieniu można nadać status wieczności, trwałość metalu.
Nie da się tego zrobić z morzem. Morze się temu opiera: nie da się podpisać, objąć, zaznaczyć obecności, zamknąć na kłódkę. Nawet rozpaczliwe próby napisania na piasku „M+J=WNM” spełzną na niczym: leniwa fala jakby od niechcenia zmyje każdy napis, rozsypie każdą budowlę z piasku, łącznie z dopracowanymi zamkami imitującymi Grand Hotel, które dość często wyrastają na plaży w tej okolicy.
Na nie właśnie patrzę, kiedy czekam na dziki i sztorm, ale ani jedne, ani drugie nie ułatwiają mi sprawy. Jednej nocy widziałam lisa przy wąwozie Hermana, innym razem ruda kita z białą końcówką mignęła mi na Goyki, ale to nie to samo. Lis to nie dzik, a morze wciąż jest spokojne. Patrzę na nieruchomą taflę wody i myślę o tym, że w Polsce zdecydowanie brakuje morskiego stwora, który siałby postrach zamiast rozczulenia wywoływanego przez rozleniwione foki i morświny – to między innymi przychodzi mi do głowy, kiedy czekam. W tym czasie opowiadania we mnie pęcznieją, rosną, aż w końcu z przyjemnym pyknięciem coś się przełamuje i układają się w całość. Nigdy nie wiadomo, kiedy się wydarzy pyknięcie, który obraz, książka lub zasłyszane słowo doprowadzi do pęknięcia wzbierającej tamy treści. Nie ma nic przyjemnego w oczekiwaniu – na sztorm, dziki i pyknięcie – ale to drobne „pyk” zawsze jest tego warte: po nim rozwichrzone myśli wyłaniają się z chaosu w zgodnym porządku, nadchodzi etap wzmożonego pisania, słowa trafiają na swoje miejsce, a na horyzoncie widnieje jasno określony cel. Wystarczy do niego dotrzeć i cała sprawa wydaje się podejrzanie prosta, aż do momentu pierwszego zalewu wątpliwości – po nim znów pisanie będzie oznaczało przekopywanie się raczej niż ślizg po powierzchni, ale tak jest dobrze. Tak ma być.
Podczas pobytu w Sopocie, nie widziałam ani dzików, ani sztormu, ale doświadczyłam paru pyknięć, napisałam parę opowiadań. O czym? Cóż. O wodzie. Nie jest to temat – nie łudźmy się – aktualnie oryginalny, ale na Boga o czym mielibyśmy pisać, kiedy świat tonie i płonie?! „Patrzę (…) na morze, które ma być moim tematem, i nie znajduje tematu”, pisał John Updike w tekście „Zielona monotonia morza” (tłum. Maria Skibniewska). Bo pisanie o morzu nie jest łatwe, istnieje obawa – którą Updike podziela, nazywając siebie i kolegów po piórze, „pisarzami dnia ostatniego” – że o morzu powiedziano już wszystko. A mimo to nie da się odwrócić od niego wzroku i zająć się czymś innym. Nie tutaj. Dla mnie – przyjezdnej – morze jest ciągłym punktem odniesienia – czy je widać z okna, czy dane miejsce znajduje się od niego blisko, czy daleko. Dni bez widoku morza staram się nie mieć w ogóle. „Tak długo wpatrywałam się w morze, że w końcu przestałam je dostrzegać” – to z kolei zdanie z opowiadania „Księżycowa kąpiel” (tłum. Jacek Giszczak) Yanick Lahens, pisarki z Haiti. Czy w nadmorskim kurorcie miejscowi widzą jeszcze morze? Czy oglądane każdego dnia nadal wywołuje dziecięce podniecenie, którego ja wciąż codziennie rano nie potrafię stłumić na widok niebieskiego paska horyzontu?
Woda z czasem będzie coraz bardziej widoczna, głośna i problematyczna. Wyznaczy linię nowych – i jednocześnie starych jak świat – podziałów. Tam, gdzie będzie jej za mało, i tam, gdzie zrobi jej się za dużo. Kiedy tak czekam, aż pokażą mi się – bez celu, dla mojej własnej ludzkiej uciechy – uparte dziki i nadejdzie upragniony sztorm, staram się znaleźć język, by o tym opowiedzieć.
Podczas rezydencji w Goyki Art Inkubatorze pracowałam nad opowiadaniami, które wejdą w skład mojej trzeciej – po „Żywopłotach” i „Ucichło” (wyd. W.A.B) – książki, rozrastającej się pod roboczym tytułem „Pożegnanie z wodą”.
Wszystkie cytaty pochodzą z książki z serii „Mistrzowie opowieści”: „O morzu. Z głębin do brzegu”, wyb. Justyna Czechowska, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2024.